top of page
Zdjęcie autoraMarek Magiera

Wkład do orła

2014-02-03


Ostatnio dostałem zaproszenie od pewnej dość dużej instytucji na spotkanie w związku z szeroko pojętą oprawą widowisk sportowych. Niestety nie mogę na razie nic więcej na ten temat powiedzieć, ale mniejsza o to. Na spotkaniu uczestniczyłem w kilku „panelach dyskusyjnych”, jeden z nich dotyczył „roli maskotki w oprawie widowiska sportowego”. 

I tak siedziałem i słuchałem sobie kolejnych prelegentów, przyznam mówili bardzo ciekawie, paru nowych rzeczy sam się dowiedziałem i pewnie z nich skorzystam jak będzie taka potrzeba. Po ostatniej prezentacji rozpoczęła się tak zwana „dyskusja”, gdzie – nie wiadomo dlaczego – prowadzący zwrócił się akurat do mnie z pytaniem, i co pan o tym myśli, panie Marku?

Bez wahania odpowiedziałem, że możemy mówić o wielu aspektach, ale i tak najważniejszy jest „wkład” do… orła.

- Jaki „wkład” i do jakiego orła? – na sali zapanowała mała konsternacja, no bo faktycznie trochę mnie poniosło z tym orłem, nie wiem dlaczego, ale akurat mi osobiście maskotka kojarzy się tylko z naszym orzełkiem, którego znacie z meczów reprezentacji siatkarzy. A „wkład” to po prostu człowiek, który jest animatorem maskotki i wciela się w jej rolę.

Ciekawy jestem, czy czasami nie korciło was, aby zajrzeć… do środka takiej maskotki, kto też ukrywa się pod tym całym przebraniem. Jeden z moich kolegów przyznał wprost, że trzeba mieć trochę nie po kolei w głowie, aby w tym przebraniu „latać po hali” i jeszcze robić jakieś cuda. I to prawda, tym bardziej, że praca ta ani nie jest łatwa, a czasami bywa mało przyjemna. Teksty kibiców w stylu „spierd… bo nic nie widzę” to standard. Co tam zresztą kibice, raz orzeł usłyszał od naszego zawodnika (mniejsza o nazwisko) podczas prezentacji, w czasie odgrywania hymnu, żeby właśnie „spierd…”, bo – jak to powiedział ów gracz – „mnie zasłaniasz!”.

W mojej „reprezentacyjnej” przygodzie z mikrofonem, w czasie ostatnich dwunastu lat było w sumie kilka „wkładów” do orła, ale każdy z nich był wyjątkowy i miał przy tym fantazję. Długo by tu opisywać ich codzienne przygody, także te niezwiązane zupełnie z meczami, czy ze sportem w ogóle. Z drugiej strony, może w tym ich całym pozytywnym wariactwie, jest odpowiedź na pytanie – kto się do tej roli nadaje, a kto nie.

Pisząc ten tekst zaczęły mi się przypominać śmieszne scenki z udziałem naszych „orłów”, przytoczę dwie, z samego początku, czyli z 2002 roku, bo wtedy maskotka reprezentacji pojawiła się na meczu siatkarzy po raz pierwszy.

Działo się to w Łodzi po pierwszym meczu z Argentyną na ulicy Piotrkowskiej. Całą organizacyjną ekipą poszliśmy do jednego z pubów, aby otworzyć sezon. W pewnej chwili wstaje nasza maskotka.

- Słuchajcie, ponieważ jestem tu nowy, to czuję się w obowiązku, żeby postawić kolejkę w ramach wkupnego do waszego zespołu – deklaracja „orzełka” spotkała się z dużym zrozumieniem towarzystwa, nikt też nie odmówił sobie zamówienia akurat najdroższych w knajpie drinków.

Nie minął nawet kwadrans, kiedy „orzełek” wstał jeszcze raz i wypalił:

- A co tam, jak się bawić, to się bawić, jeszcze raz, kolejka dla wszystkich.

No i poszło. Znowu najdroższe drinki, ktoś w pewnej chwili zainteresował się jak nasz „orzełek” poradzi sobie z zapłaceniem rachunku, bo knajpka do najtańszych nie należała, a nasz „wkład” do orła wyglądał na wyjątkowo młodego człowieka. – Nie martwcie się – powiedział tylko, ale przyznam, że niewielu z nas uspokoił.

Barmana też nie, który nie czekał do końca imprezy, tylko podszedł do naszej maskotki z wydrukiem z kasy. Dialog wyglądał mniej więcej tak.

- Proszę.

- A co to jest?

- Rachunek.

- A za co?

- No za te drinki co pan zamawiał.

- Ja tego nie zapłacę.

- Ha ha ha, a kto?

- Pan.

- Ja?

- Tak, pan. To jest moja legitymacja szkolna, ja nie mam jeszcze osiemnastu lat, pan nie miał prawa sprzedać mi alkoholu!

Jakbyście zobaczyli minę barmana, to nie uwierzylibyście, że można tak wyglądać. Podobnie zresztą zachowalibyście się w przypadku obserwacji techniki biegu naszej maskotki po opuszczeniu przez nas lokalu.

Finał całej przygody był taki, że rachunek wziął na siebie jeden z nas i obyło się bez jakichś nieprzyjemności. Nasz „orzełek” był pełnoletnim człowiekiem, a numer z legitymacją – jak później przyznał – wymyślił kiedyś ze swoimi kolegami.

Ha, ha. Legitymacja nie zadziałała mu tylko raz. W hotelu, chyba we Wrocławiu przed meczami z Portugalią. Kiedy podszedł do recepcji i chciał się zameldować okazało się, że nie ma dla niego pokoju. Podał imię i nazwisko, ale nie było go na liście rezerwacji. Okazało się, że dziewczyna z PZPS-u rezerwująca pokoje nie znała jego imienia i nazwiska i na liście rezerwacji zamówiła pokój na hasło „Orzeł”. Recepcjonistka była jednak nie ugięta.

- Jak mi pan przyniesie dokument potwierdzający, że się pan nazywa Orzeł, to dam panu klucz, a jak nie, to nie.


Marek Magiera

Comments


bottom of page