top of page
Zdjęcie autoraMarek Magiera

Strzał w… browar

2014-07-21


Z zazdrością oglądałem niedzielny finał Ligi Światowej USA – Brazylia. Zaraz wyjaśnię dlaczego akurat z zazdrością. Kibicowałem Brazylijczykom i szkoda, że im się nie udało, bo w tegorocznej Lidze Światowej przeszli dramatyczną drogę z siatkarskiego piekła do nieba.

Półtora miesiąca temu mogło się wydawać, że już jest po „Kanarkach”. Sam tak myślałem, bo zaczęły docierać do nas wieści o różnego rodzaju animozjach w brazylijskim zespole, coraz głośniej mówiło się też o wyczerpaniu formuły współpracy trenera Bernardo Rezende z tą grupą zawodników. Brazylijscy dziennikarze nie owijali w bawełnę i otwartym kodem wspominali przy każdej okazji, że jeżeli Brazylia nie pojedzie na Final Six do Florencji , to będą się domagać głowy selekcjonera, dodatkowo podanej na tacy. I co się okazało, nie pierwszy raz zresztą? Ano to, że różne rzeczy mogą się dziać z tą drużyną, ale jak przychodzi co do czego, to ta melduje się na samym szczycie. No, prawie na samym, bo w tym roku – w Lidze Światowej – wyżej stanęli tylko fenomenalnie grający w półfinale i finale Amerykanie.

I tutaj jest znakomity moment, aby wyjaśnić dlaczego oglądałem finał z zazdrością. W środowisku siatkarskim – tak jak napisałem – mówi się o problemach Brazylijczyków, Amerykanów i innych, ale jak przychodzi co do czego, to wszyscy bez wyjątku stają pod bronią i są do dyspozycji trenerów. Od początku do końca. O tym, że grają jak z nut nie wspominam, bo to oczywiste. Tu stawiam kropkę, bo mógłbym napisać o jedno słowo za dużo, a tego nie chcę, powiedzmy tak – z przyczyn osobistych.

Byłem w ubiegłym tygodniu w Bełchatowie. Pogadałem chwilę z chłopakami, którzy przygotowania do mistrzostw świata zaczęli z wysokiego „c”. Pierwszy, poranny trening, trwał trzy i pół godziny, drugi popołudniowy był niewiele krótszy. I tak ma to wyglądać do najbliższego czwartku. Później dwa dni przerwy i wylot na kilka dni do Francji, gdzie oprócz pracy nad siłą ma się też odbywać tak zwana integracja. A od początku sierpnia – wszyscy bez wyjątku – będą myśleć tylko i wyłącznie o mundialu. Nie wiem jak wy, ale ja o nim myślę codziennie tak mniej więcej od stycznia, od ceremonii losowania grup w Pałacu Kultury. A myśli mam różne, w zależności od nastroju…

A ten poprawił mi w ubiegłym tygodniu… sprzedawca telewizorów. Tak się złożyło, że musiałem nabyć nowe „cacko”, bo stare się popsuło. Moją uwagę przykuł dziwnie wyglądający sprzęt, z takim pogiętym ekranem, okazało się, że to telewizor w formule „4k”. Fajny, tylko cena makabryczna, prawie 20 tysięcy złotych. Sprzedawca był jednak znakomicie przygotowany do swojej roli. Widząc moje zainteresowanie zapytał czy interesuję się sportem. Kiedy odpowiedziałem twierdząco, rzucił tekst, że jak będę oglądał mecz, to jak ktoś wejdzie komuś wślizgiem, to będę to czuł… siedząc w fotelu. Odpowiedziałem gościowi, że mnie nie namówi, bo z reguły oglądam mecze z kolegami i jak już oglądamy, to lubimy napić się jakiegoś piwka. I tak sobie pomyślałem, co mu zresztą powiedziałem, że żaden z nas nie byłby zadowolony, jakbyśmy akurat usiedli obejrzeć mecz jakiejkolwiek polskiej drużyny i któryś z zawodników zamiast do bramki trafiłby nam w… browar.

Sprzedawca chyba zrozumiał aluzję, tym bardziej, że było to świeżo po wyczynach naszych piłkarskich klubów w europejskich pucharach, ale tak naprawdę to odstraszyła mnie cena i fakt, że już są przeprowadzane próby w technologii „8k”, czyli jeszcze dwa razy lepszej. Nie wiem jakich czasów dożyjemy, ale niewykluczone, że siedząc w domu faktycznie będziemy mogli się czuć jak zawodnicy, oglądając mecz z perspektywy boiska. To byłoby coś. Siedzisz w fotelu, a obok ciebie z jednej strony stoi np. „Winiar”, a z drugiej np. Taylor Sander. Fajne, co?

A nowy telewizor okazał się wyjątkowo szczęśliwy, bo zadebiutował w moim domu podczas wygranego etapu Tour de France przez Rafała Majkę.


Marek Magiera

Kommentarer


bottom of page